czwartek, 8 stycznia 2015

Rozdział 3

Aron
_______________
W chłodnej podziemnej sali zebrało się zgromadzenie rady, któremu przewodniczył elf imieniem Anuthuriel. W owej sali stał długi na 30 stóp i szeroki na 15, kamienny stół. Obok niego wysoki, również kamienny podest, wysadzany kryształami. Radni zebrali się w celu wyboru osoby, której mieli zamiar powierzyć misję uratowania Sharlyn z rąk mrocznych sił. Pośród dostojników państwa siedziało kilku najznamienitszych wojowników z całego królestwa, w tym ja, czeladnik szkoły rycerskiej, znakomity szpieg i zwiadowca. Elf uniósł rękę. Zapadła cisza, jak makiem zasiał. Przemówił:
- Bracia, zebraliśmy się tu, by wybrać śmiałka, który podejmie się misji uwolnienia osoby, która może odmienić nasz los. - Jego głos odbijał się echem po całej sali. -To nie będzie łatwa misja, wybraniec będzie musiał wykazać się męstwem, wytrwałością i nabytymi umiejętnościami.
Z krańca stołu podniósł się niski, brodaty człowiek i rzekł:
- Sądzę, iż najodpowiedniejszym kandydatem do owego zadania jest Aron. -Serce zabiło mi szybciej, wiedziałem, że jest to moja szansa na zdobycie uznania w oczach ludu. - Jest wspaniałym i nieulękłym szermierzem, wybitnie strzela z łuku i kuszy.
- Masz rację mój przyjacielu, czy ktoś nie zgadza się z tą decyzją? - spytał Anuthuriel.
Cisza. Ludzie kiwali z uznaniem głowami.
- Znakomicie, więc wybór mamy już za sobą. Teraz pora na przygotowanie naszego dzielnego młodzieńca.
Z końca sali podeszli do mnie trzej mężczyźni, odziani w szmaragdowe szaty.
- Chodź - powiedział do mnie najwyższy z nich.
Posłusznie podążyłem za nimi. Weszliśmy do małego i skromnego pomieszczenia. Panował w nim półmrok, jedyne źródło światła stanowiły dwie pochodnie, lecz płomień był tak wspaniały, że można by wpatrywać się w niego godzinami.
Jeden z rycerzy wskazał mi siedzisko. Spocząłem nań i zamieniłem się w słuch.
- Twoim celem jest zamek położony na zachodzie. Musisz uwolnić Sharlyn z rąk Ciemności. Wyruszysz nazajutrz o świcie. Wierzymy, iż podołasz wyzwaniu, a tym czasem udaj się na spoczynek.
Wyszedłem na zewnątrz. Wieczorny wiatr delikatnie gładził me policzki, nie myślałem o niczym innym, tylko o strawie i ciepłym łożu. Wbiegłem po marmurowych schodach, prowadzących na szczyt wieży. Wszedłem do komnaty. Było ciepło, drwa żarzyły się jeszcze w kominku. Położyłem się na posłaniu i w mgnieniu oka zapadłem w sen.

                                                               ***

O brzasku osiodłałem mego rumaka, przytroczyłem łuk do łeku siodła, a miecz i noże pozostały u pasa. Wyjeżdżając za bramę miasta pomyślałem, że mogę tu nigdy więcej nie wrócić.  Nie mogłem jednak pozwolić, by ciemne myśli zasnuły mój umysł. Szybko odpędziłem je od siebie i ruszyłem w nieznane ku przygodzie. Po kilku godzinach jazdy do moich uszu dobiegł dźwięk końskich kopyt uderzających o ziemię. Po chwili zza zakrętu wyłonili się trzej jeźdźcy, każdy z nich odziany w lśniącą zbroję, z mieczem w dłoni. Zatrzymałem konia. Czekałem. Gnali w moją stronę, wiedziałem, że mają złe zamiary wobec mnie, gdyż ten, kto wjechał bezprawnie na ich ziemię, mógł spodziewać się rychłej śmierci. W jednej chwili nałożyłem cięciwę na łęczysko. Sięgnąłem do kołczanu, wyjąłem jedną strzałę, po czym nałożyłem ją na cięciwę. Przeciwnicy zbliżali się w zastraszającym tempie, więc naciągnąłem cięciwę, wycelowałem i wypuściłem strzałę. Poszybowała. Grot zatopił się w szyi wojownika, który zwalił się z łomotem na ziemię. Z rany wypłynęła krew. Drugi z jeźdźców był coraz bliżej, więc sięgnąłem po nóż i cisnąłem nim w nieprzyjaciela. Klinga utkwiła w korpusie rycerza, strącając go z wierzchowca. Sięgnąłem po miecz, gdy ostatni przeciwnik zamachnął się, by zadać cios. Dobyłem miecza w ostatniej chwili, blokując potężne uderzenie. Skontrowałem, lecz przeciwnik także zdążył się obronić. Uderzył po raz kolejny, szybko sparowałem cios. W tym momencie dostrzegłem lukę w jego gardzie i bezwzględnie ją wykorzystałem pchnięciem w brzuch. Przeciwnik zawył z bólu, a ja zadałem kolejny cios, tym razem w ramię. Po tym uderzeniu upadł na ziemię. Rozejrzałem się, ciągle trzymając miecz, gotowy do odparcia ataku. Poza truchłem mych wrogów nie dostrzegłem nic podejrzanego. Zeskoczyłem z konia. Wyciągnąłem nóż z ciała nieprzyjaciela i otarłem broń z krwi. Podszedłem do mężczyzny, który poległ od śmiercionośnej strzały. Gdy byłem kilka kroków od niego zobaczyłem jej kawałek, widocznie złamała się, gdy przeciwnik spadł z konia. Wskoczyłem z powrotem na mego wierzchowca. Po chwili zostawiłem daleko w tyle poległych i zatrzymałem się na wzgórzu.
Zobaczyłem wielkie, ciemne zamczysko ze strzelistymi basztami, otoczone fosą. Most zwodzony był podniesiony, a na murach widać było maleńkie sylwetki wartowników. Obserwowałem dolinę. Chłodny wiatr zacinał niemiłosiernie, było już ciemno, więc pomyślałem, że spróbuję wedrzeć się do zamku następnego ranka. Zaszyłem się w zaroślach by przeczekać noc. Nie mogłem zasnąć, wciąż myślałem o powierzonej mi misji, która już niedługo miała odmienić moje życie.

                                                                          ***
Sharlyn
____________
Astrolog z pomocą jednej z zakapturzonych postaci zacząć rysować wokół mnie hatbak- tajemnicze runiczne pismo, równie tajemnicze jak moja matka. Przez 12 lat prawie nie było jej w moim życiu, ponieważ wychowywała mnie moja opiekunka Beth. Okłamywała mnie, mówiąc, że mnie kocha. W rzeczywistości pragnęła jedynie mej śmierci, po to, by przypodobać się jakiejś czarnej masie zła, równie czarnej, jak ona sama.
Nigdy nie poznałam mojego ojca, ponieważ zmarł przed mymi narodzinami w tajemniczych okolicznościach, razem z moją siostrą.
Ogarnął mnie bezdenny smutek, w oczach zebrały mi się łzy. Najchętniej rozpłakałabym się, lecz tego nie zrobię, bo nie mogę im ukazać mojej słabości. Muszę być twarda jak ostrze ze stali, nie ulegające niczemu.

środa, 7 stycznia 2015

*ogłoszenia parafialne *

Od następnego rozdziału będę pisać bloga z kolegą, z dwóch różnych perspektyw i w narracji pierwszoosobowej . Myślę ,że będzie to dobra decyzja. :3

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rozdział 2

Sharlyn znów rzuciła się do biegu, lecz ucieczka nie trwała długo. Postać będąca wiedźmą podcięła dziewczynie nogi, a ta uderzyła z impetem o ziemię. 
- Królowa nie byłaby zadowolona z twojej ucieczki - zakuła Sharlyn w kajdany i niosła ją na ramieniu, niczym rolnik worek z kartoflami. - Co ty sobie wyobrażałaś? - powiedziała do niej, idąc.
- Co oni chcą mi zrobić? - zapytała nieco przerażona.
- Jesteś dziedziczką Światłości, Sharlyn. Nasza pani chce ci zrobić małą krzywdę, dzięki temu będzie nieśmiertelna i będzie mogła zawładnąć całym Ardisem. A to wszystko dzięki tobie, skarbie. Powinnaś być szczęśliwa.
- Szczęśliwa?! Mam skakać z radości, niczym wesoły króliczek na łące, dlatego że jakaś baba pragnie mojej śmierci?
Wiedźma wymierzyła jej policzek. - Licz się ze słowami, dziewucho, bo to nie jest byle kto!
- Dobre sobie - prychnęła. - Dla mnie to może być nawet smocze łajno, a i tak będzie to dla mnie bez różnicy.
Posępna kobieta uderzyła ją w drugi policzek, tylko tym razem kilka razy mocniej. - Jeszcze jedna taka uwaga, a połamię ci nadgarstki i odechce ci się drażnienia ze mną! 
Nie poszły tym razem na górę, tylko kierowały się ku piwnicom, do lochów. 
Gdy dotarły do nowej celi, nie było tam nic. Zupełnie nic. Gołe ceglane ściany, bez chociażby jednego okna. Kobieta niemal dosłownie wrzuciła pojmaną do celi, po czym zamknęła bramę.
W pomieszczeniu cuchnęło fekaliami. Sharlyn słyszała tylko ciche, oddalające się stukanie butów.
- No ładnie - powiedziała do siebie.
                                                                  ***
Siedziała w milczeniu przez jakieś trzy godziny, rozmyślając. Nagle przyszedł strażnik więzienny z zamiarem uwolnienia niedoszłego więźnia.
Brzęk przekręcanego klucza oznajmił jej, że przyszedł po nią. 
- Chodź - warknął, skuł dziewczynie nadgarstki i wyprowadził ją na zewnątrz. Na dworze panował mrok. Znajdowała się tam mała grupa dziwnych ludzi o różnej płci. Jedyny wspólny element stanowiły pochodnie oraz podobny strój. Księżyc był w pełni, a niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami. U bram dworu stała Pani Ciemności. Otaczało ją dwoje uzbrojonych strażników i ktoś przypominający astrologa, trzymający zwój map. 
- Alylyn, rozkuj małą uciekinierkę - powiedziała i krzywo się uśmiechnęła. - Ruszajmy. Musimy dojść na miejsce na czas - rzekła i ruszyła, a konwój za nią. 
                                                                 ***
Sharlyn nie wiedziała, dokąd ją zabierają, nigdy nie widziała ani nie słyszała o tych rejonach. Wiedziała jedynie to, że pną się ku górze górskimi szlakami Ardisu. Im wyżej, tym zimniej i wietrzniej. Mroźny wiatr targał jej blond włosy, wysiłek odbierał jej sił, dodatkowo fakt, iż nic nie jadła ani nie piła od poprzedniego dnia nie dodawał jej energi. Zgasły pochodnie. Jedynym światłem pozostało światło księżyca. Nagle królowa idącą na przodzie zatrzymała się. 
- To tutaj - astrolog wskazał wejście do jaskini. Jej wnętrze pokrywały różnej wielkości stalaktyty i stalagmity, było słychać ciche kapanie wody. 
- Rozpalcie pochodnie. O tej chwili będą opowiadać legendy. Tę historię będzie znała każda Istota Ardisu. Rozpocznijmy więc przedstawienie.