Aron
_______________
W chłodnej podziemnej sali zebrało się zgromadzenie rady, któremu przewodniczył elf imieniem Anuthuriel. W owej sali stał długi na 30 stóp i szeroki na 15, kamienny stół. Obok niego wysoki, również kamienny podest, wysadzany kryształami. Radni zebrali się w celu wyboru osoby, której mieli zamiar powierzyć misję uratowania Sharlyn z rąk mrocznych sił. Pośród dostojników państwa siedziało kilku najznamienitszych wojowników z całego królestwa, w tym ja, czeladnik szkoły rycerskiej, znakomity szpieg i zwiadowca. Elf uniósł rękę. Zapadła cisza, jak makiem zasiał. Przemówił:
- Bracia, zebraliśmy się tu, by wybrać śmiałka, który podejmie się misji uwolnienia osoby, która może odmienić nasz los. - Jego głos odbijał się echem po całej sali. -To nie będzie łatwa misja, wybraniec będzie musiał wykazać się męstwem, wytrwałością i nabytymi umiejętnościami.
Z krańca stołu podniósł się niski, brodaty człowiek i rzekł:
- Sądzę, iż najodpowiedniejszym kandydatem do owego zadania jest Aron. -Serce zabiło mi szybciej, wiedziałem, że jest to moja szansa na zdobycie uznania w oczach ludu. - Jest wspaniałym i nieulękłym szermierzem, wybitnie strzela z łuku i kuszy.
- Masz rację mój przyjacielu, czy ktoś nie zgadza się z tą decyzją? - spytał Anuthuriel.
Cisza. Ludzie kiwali z uznaniem głowami.
- Znakomicie, więc wybór mamy już za sobą. Teraz pora na przygotowanie naszego dzielnego młodzieńca.
Z końca sali podeszli do mnie trzej mężczyźni, odziani w szmaragdowe szaty.
- Chodź - powiedział do mnie najwyższy z nich.
Posłusznie podążyłem za nimi. Weszliśmy do małego i skromnego pomieszczenia. Panował w nim półmrok, jedyne źródło światła stanowiły dwie pochodnie, lecz płomień był tak wspaniały, że można by wpatrywać się w niego godzinami.
Jeden z rycerzy wskazał mi siedzisko. Spocząłem nań i zamieniłem się w słuch.
- Twoim celem jest zamek położony na zachodzie. Musisz uwolnić Sharlyn z rąk Ciemności. Wyruszysz nazajutrz o świcie. Wierzymy, iż podołasz wyzwaniu, a tym czasem udaj się na spoczynek.
Wyszedłem na zewnątrz. Wieczorny wiatr delikatnie gładził me policzki, nie myślałem o niczym innym, tylko o strawie i ciepłym łożu. Wbiegłem po marmurowych schodach, prowadzących na szczyt wieży. Wszedłem do komnaty. Było ciepło, drwa żarzyły się jeszcze w kominku. Położyłem się na posłaniu i w mgnieniu oka zapadłem w sen.
***
O brzasku osiodłałem mego rumaka, przytroczyłem łuk do łeku siodła, a miecz i noże pozostały u pasa. Wyjeżdżając za bramę miasta pomyślałem, że mogę tu nigdy więcej nie wrócić. Nie mogłem jednak pozwolić, by ciemne myśli zasnuły mój umysł. Szybko odpędziłem je od siebie i ruszyłem w nieznane ku przygodzie. Po kilku godzinach jazdy do moich uszu dobiegł dźwięk końskich kopyt uderzających o ziemię. Po chwili zza zakrętu wyłonili się trzej jeźdźcy, każdy z nich odziany w lśniącą zbroję, z mieczem w dłoni. Zatrzymałem konia. Czekałem. Gnali w moją stronę, wiedziałem, że mają złe zamiary wobec mnie, gdyż ten, kto wjechał bezprawnie na ich ziemię, mógł spodziewać się rychłej śmierci. W jednej chwili nałożyłem cięciwę na łęczysko. Sięgnąłem do kołczanu, wyjąłem jedną strzałę, po czym nałożyłem ją na cięciwę. Przeciwnicy zbliżali się w zastraszającym tempie, więc naciągnąłem cięciwę, wycelowałem i wypuściłem strzałę. Poszybowała. Grot zatopił się w szyi wojownika, który zwalił się z łomotem na ziemię. Z rany wypłynęła krew. Drugi z jeźdźców był coraz bliżej, więc sięgnąłem po nóż i cisnąłem nim w nieprzyjaciela. Klinga utkwiła w korpusie rycerza, strącając go z wierzchowca. Sięgnąłem po miecz, gdy ostatni przeciwnik zamachnął się, by zadać cios. Dobyłem miecza w ostatniej chwili, blokując potężne uderzenie. Skontrowałem, lecz przeciwnik także zdążył się obronić. Uderzył po raz kolejny, szybko sparowałem cios. W tym momencie dostrzegłem lukę w jego gardzie i bezwzględnie ją wykorzystałem pchnięciem w brzuch. Przeciwnik zawył z bólu, a ja zadałem kolejny cios, tym razem w ramię. Po tym uderzeniu upadł na ziemię. Rozejrzałem się, ciągle trzymając miecz, gotowy do odparcia ataku. Poza truchłem mych wrogów nie dostrzegłem nic podejrzanego. Zeskoczyłem z konia. Wyciągnąłem nóż z ciała nieprzyjaciela i otarłem broń z krwi. Podszedłem do mężczyzny, który poległ od śmiercionośnej strzały. Gdy byłem kilka kroków od niego zobaczyłem jej kawałek, widocznie złamała się, gdy przeciwnik spadł z konia. Wskoczyłem z powrotem na mego wierzchowca. Po chwili zostawiłem daleko w tyle poległych i zatrzymałem się na wzgórzu.
Zobaczyłem wielkie, ciemne zamczysko ze strzelistymi basztami, otoczone fosą. Most zwodzony był podniesiony, a na murach widać było maleńkie sylwetki wartowników. Obserwowałem dolinę. Chłodny wiatr zacinał niemiłosiernie, było już ciemno, więc pomyślałem, że spróbuję wedrzeć się do zamku następnego ranka. Zaszyłem się w zaroślach by przeczekać noc. Nie mogłem zasnąć, wciąż myślałem o powierzonej mi misji, która już niedługo miała odmienić moje życie.
***
Sharlyn
____________
Astrolog z pomocą jednej z zakapturzonych postaci zacząć rysować wokół mnie hatbak- tajemnicze runiczne pismo, równie tajemnicze jak moja matka. Przez 12 lat prawie nie było jej w moim życiu, ponieważ wychowywała mnie moja opiekunka Beth. Okłamywała mnie, mówiąc, że mnie kocha. W rzeczywistości pragnęła jedynie mej śmierci, po to, by przypodobać się jakiejś czarnej masie zła, równie czarnej, jak ona sama.
Nigdy nie poznałam mojego ojca, ponieważ zmarł przed mymi narodzinami w tajemniczych okolicznościach, razem z moją siostrą.
Ogarnął mnie bezdenny smutek, w oczach zebrały mi się łzy. Najchętniej rozpłakałabym się, lecz tego nie zrobię, bo nie mogę im ukazać mojej słabości. Muszę być twarda jak ostrze ze stali, nie ulegające niczemu.
_______________
W chłodnej podziemnej sali zebrało się zgromadzenie rady, któremu przewodniczył elf imieniem Anuthuriel. W owej sali stał długi na 30 stóp i szeroki na 15, kamienny stół. Obok niego wysoki, również kamienny podest, wysadzany kryształami. Radni zebrali się w celu wyboru osoby, której mieli zamiar powierzyć misję uratowania Sharlyn z rąk mrocznych sił. Pośród dostojników państwa siedziało kilku najznamienitszych wojowników z całego królestwa, w tym ja, czeladnik szkoły rycerskiej, znakomity szpieg i zwiadowca. Elf uniósł rękę. Zapadła cisza, jak makiem zasiał. Przemówił:
- Bracia, zebraliśmy się tu, by wybrać śmiałka, który podejmie się misji uwolnienia osoby, która może odmienić nasz los. - Jego głos odbijał się echem po całej sali. -To nie będzie łatwa misja, wybraniec będzie musiał wykazać się męstwem, wytrwałością i nabytymi umiejętnościami.
Z krańca stołu podniósł się niski, brodaty człowiek i rzekł:
- Sądzę, iż najodpowiedniejszym kandydatem do owego zadania jest Aron. -Serce zabiło mi szybciej, wiedziałem, że jest to moja szansa na zdobycie uznania w oczach ludu. - Jest wspaniałym i nieulękłym szermierzem, wybitnie strzela z łuku i kuszy.
- Masz rację mój przyjacielu, czy ktoś nie zgadza się z tą decyzją? - spytał Anuthuriel.
Cisza. Ludzie kiwali z uznaniem głowami.
- Znakomicie, więc wybór mamy już za sobą. Teraz pora na przygotowanie naszego dzielnego młodzieńca.
Z końca sali podeszli do mnie trzej mężczyźni, odziani w szmaragdowe szaty.
- Chodź - powiedział do mnie najwyższy z nich.
Posłusznie podążyłem za nimi. Weszliśmy do małego i skromnego pomieszczenia. Panował w nim półmrok, jedyne źródło światła stanowiły dwie pochodnie, lecz płomień był tak wspaniały, że można by wpatrywać się w niego godzinami.
Jeden z rycerzy wskazał mi siedzisko. Spocząłem nań i zamieniłem się w słuch.
- Twoim celem jest zamek położony na zachodzie. Musisz uwolnić Sharlyn z rąk Ciemności. Wyruszysz nazajutrz o świcie. Wierzymy, iż podołasz wyzwaniu, a tym czasem udaj się na spoczynek.
Wyszedłem na zewnątrz. Wieczorny wiatr delikatnie gładził me policzki, nie myślałem o niczym innym, tylko o strawie i ciepłym łożu. Wbiegłem po marmurowych schodach, prowadzących na szczyt wieży. Wszedłem do komnaty. Było ciepło, drwa żarzyły się jeszcze w kominku. Położyłem się na posłaniu i w mgnieniu oka zapadłem w sen.
***
O brzasku osiodłałem mego rumaka, przytroczyłem łuk do łeku siodła, a miecz i noże pozostały u pasa. Wyjeżdżając za bramę miasta pomyślałem, że mogę tu nigdy więcej nie wrócić. Nie mogłem jednak pozwolić, by ciemne myśli zasnuły mój umysł. Szybko odpędziłem je od siebie i ruszyłem w nieznane ku przygodzie. Po kilku godzinach jazdy do moich uszu dobiegł dźwięk końskich kopyt uderzających o ziemię. Po chwili zza zakrętu wyłonili się trzej jeźdźcy, każdy z nich odziany w lśniącą zbroję, z mieczem w dłoni. Zatrzymałem konia. Czekałem. Gnali w moją stronę, wiedziałem, że mają złe zamiary wobec mnie, gdyż ten, kto wjechał bezprawnie na ich ziemię, mógł spodziewać się rychłej śmierci. W jednej chwili nałożyłem cięciwę na łęczysko. Sięgnąłem do kołczanu, wyjąłem jedną strzałę, po czym nałożyłem ją na cięciwę. Przeciwnicy zbliżali się w zastraszającym tempie, więc naciągnąłem cięciwę, wycelowałem i wypuściłem strzałę. Poszybowała. Grot zatopił się w szyi wojownika, który zwalił się z łomotem na ziemię. Z rany wypłynęła krew. Drugi z jeźdźców był coraz bliżej, więc sięgnąłem po nóż i cisnąłem nim w nieprzyjaciela. Klinga utkwiła w korpusie rycerza, strącając go z wierzchowca. Sięgnąłem po miecz, gdy ostatni przeciwnik zamachnął się, by zadać cios. Dobyłem miecza w ostatniej chwili, blokując potężne uderzenie. Skontrowałem, lecz przeciwnik także zdążył się obronić. Uderzył po raz kolejny, szybko sparowałem cios. W tym momencie dostrzegłem lukę w jego gardzie i bezwzględnie ją wykorzystałem pchnięciem w brzuch. Przeciwnik zawył z bólu, a ja zadałem kolejny cios, tym razem w ramię. Po tym uderzeniu upadł na ziemię. Rozejrzałem się, ciągle trzymając miecz, gotowy do odparcia ataku. Poza truchłem mych wrogów nie dostrzegłem nic podejrzanego. Zeskoczyłem z konia. Wyciągnąłem nóż z ciała nieprzyjaciela i otarłem broń z krwi. Podszedłem do mężczyzny, który poległ od śmiercionośnej strzały. Gdy byłem kilka kroków od niego zobaczyłem jej kawałek, widocznie złamała się, gdy przeciwnik spadł z konia. Wskoczyłem z powrotem na mego wierzchowca. Po chwili zostawiłem daleko w tyle poległych i zatrzymałem się na wzgórzu.
Zobaczyłem wielkie, ciemne zamczysko ze strzelistymi basztami, otoczone fosą. Most zwodzony był podniesiony, a na murach widać było maleńkie sylwetki wartowników. Obserwowałem dolinę. Chłodny wiatr zacinał niemiłosiernie, było już ciemno, więc pomyślałem, że spróbuję wedrzeć się do zamku następnego ranka. Zaszyłem się w zaroślach by przeczekać noc. Nie mogłem zasnąć, wciąż myślałem o powierzonej mi misji, która już niedługo miała odmienić moje życie.
***
Sharlyn
____________
Astrolog z pomocą jednej z zakapturzonych postaci zacząć rysować wokół mnie hatbak- tajemnicze runiczne pismo, równie tajemnicze jak moja matka. Przez 12 lat prawie nie było jej w moim życiu, ponieważ wychowywała mnie moja opiekunka Beth. Okłamywała mnie, mówiąc, że mnie kocha. W rzeczywistości pragnęła jedynie mej śmierci, po to, by przypodobać się jakiejś czarnej masie zła, równie czarnej, jak ona sama.
Nigdy nie poznałam mojego ojca, ponieważ zmarł przed mymi narodzinami w tajemniczych okolicznościach, razem z moją siostrą.
Ogarnął mnie bezdenny smutek, w oczach zebrały mi się łzy. Najchętniej rozpłakałabym się, lecz tego nie zrobię, bo nie mogę im ukazać mojej słabości. Muszę być twarda jak ostrze ze stali, nie ulegające niczemu.